Eliza
Administrator
Dołączył: 30 Wrz 2008
Posty: 413
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Sdz Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Nie 15:52, 06 Wrz 2009 Temat postu: Powieść |
|
|
Postanowiłam napisać powieść typu shanty o piratach. Wątek tutaj jest gł. miłosny, walka o sprawiedliwość i zbrodnia... (coś w podobieństwie Robin Hood, albo Zorro...) Opowieść toczy się w latach 1690... w Portugali, gdzie rządzi Gubernator Francis. Chce doprowadzić do wojny, rewolucji i marzy o władzy oraz pieniądzach. Na jego drodze staje Georg, który przypłaca życiem... resztę dowiecie się czytając ten rozdział
WILKI MORSKIE
Rozdział 1 Historia Joe
Szumiący wiatr, spokój… i zapach soli. Lodowaty wiatr, który powoduje gęsią skórkę na odkrytych ramionach. Tak morze, szumiące, jakieś niespokojne. Woda, która próbuje sięgnąć brzegu. Jak wyciąga dłonie coraz dalej i dalej, jakby coś próbowało wydostać się na brzeg. Lecz to nic nie daje. Czy noc, czy dzień wciąż przegląda się w jej twarzy księżyc, czy to słońce. Czasami wiatr uderzy o taflę morza. Czasem jakaś mewa usiądzie na nim i będzie się kołysać. Na burzliwych falach poruszany przez wiatr przesuwa się statek. Widoczny tylko na horyzoncie. Woda i glony wżerają się w stare drewno, ale nie potrafią go zniszczyć. Słońce ogrzewa mokre deski, a wiatr dmie w żagle, rozpięte niczym skrzydła anioła. Rozpięte białe żagle napięte na szerokim niebie. Statek duży z wystającym kadłubem w postaci wilka gotowego do skoku, z otwartą paszczą. Rys tak wiele na jego twarzy, jakby walczył już nie raz. Pozbawiony już jednego ucha. Najwyższy jednak jest maszt, na którym jest ciemna flaga z potworną czachą. Z góry zaś niesie się szept:
-„Szumiące morze, zapach soli i lodowaty wiatr,
wśród wysokich fal odbijających światło porannego słońca.
Płynie złocisty wrak.
Żagle rozpięte, napięte przez wiatr.
Rozpięte na niebie szerokim,
płynie po morzu głębokim.
Kadłub w postaci paszczy wilka.
Poszarpany razy kilka.
Ślepiem jednym patrzy,
niszczył handlowe statki wiele razy.
Maszt wysoki sięga prawie pod obłoki,
a na nim flaga czarna z czachą.
Słyszę ich kroki…
śpią pod podłogą całą watahą…
wilki morskie…” – mężczyzna stał wyprostowany i spoglądał w kartkę. Nerwowo stukał długopisem. Cóż taki wysoki młodzieniec mógł robić na maszcie? Miał na sobie czarne za duże, poszarpane spodnie oraz koszulę rozpiętą, która powiewała na wietrze. Miał długie, brązowe, kręcone włosy rozpuszczone do ramion, podłużną, wąską młodzieńczą twarz i niebieskie jasne oczy. Jakże uroczo by się prezentował na dworze króla, w krótkich włosach, zaczesanych z tyłu i pięknym surducie. Byłby jak młody pan, dżentelmen i kobiety uganiałyby się za nim, serce rosłoby, a wytaczałoby tylko na niego spojrzeć. Tymczasem on podniósł głowę do góry i zamknął oczy, odetchnął świeżym powietrzem. Wiatr bawił się wilgotnymi włosami młodzieńca. Otworzył oczy i spojrzał znów na kartkę:
-„A może wilk morski?” – kartka szamotała się w jego dłoni, jakby chciała ulecieć do góry i nigdy nie wrócić. Rozmyślał nad tym wierszem. Jeżeli więc pisał wiersze z pewnością był poetą. Czy jednak na pewno? Odgarnął włosy, które opadły na jego oczy. Zmarszczył czoło, pojawiła się na nim mała blizna. Prawie niewidoczna, mogłoby się zdawać, że niszczyła jego urok twarzy, ale nie… ona dodawała uroku. Przyciągała wzrok i dawała do zastanowienia… skąd ona w ogóle się wzięła?! Zamruczał dziwnie i przybliżył długopis do białego papieru. – „Watahą mogą być wilki morskie, ale z drugiej… można inaczej.” – nagle zrobił dziwny zwinny ruch i stanął na krawędzi masztu. Rozłożył ręce i kartka wyrwała się mu z ręki i poleciała daleko przed siebie. Stał z rozłożonymi rękoma. Gdyby teraz spadł nic by po nim nie zostało. On jakoś nie czuł strachu stał i nagle zaczął wołać:
-Wiatr wiał mu w twarz!
Wilk morski…
Cóż mi morze dasz?
Płynę po wzburzonych falach.
Omija mnie strach.
Ja szakal morski!
Płynę do wioski,
by zadać ból i cierpienie,
tym co zniszczyli mój świat.
Ja ich kat!
Ja wasze życie zmienię! – uśmiechnął się szczerze i otworzył oczy. Przechylił się do przodu, jakby miał za chwilę opaść, a potem z gracją zeskoczył koło ciemnej flagi. Usłyszał, że ktoś z dołu gwiżdże. Schylił się znowu i spojrzał w dół.
-Sie masz stary! Jak ja ciebie dawno nie widziałem! – wołał jakiś czarnowłosy chłopak z dołu. – widzę, że humor ci dopisuje. Jak ciebie zobaczyłem na górze, to pomyślałem, że ty chcesz ze sobą skończyć.
-Jeszcze życie mi się nie znudziło! – zawołał ciepłym głosem.
-A może zamiast tak krzyczeć zszedłbyś na dół!
-Za chwilę u ciebie będę! – zawołał i złapał się za linę. Całą siłą odepchnął się od masztu i zjechał powoli na dół. Stanął i objął mocno chłopaka.
-Gary! – trzymał go w objęciach. – nawet nie wiesz jak się stęskniłem.
-Och wiem, wiem… - odsunął się i postawił swoją wielką torbę na beczkach, które tam stały. – strasznie niebezpiecznie jest podróżować w okolicach miasta. Zwłaszcza, że gubernator najchętniej rozszarpałby ciebie i dał na pożarcie psom. Stałeś się popularny… po prostu.
-Jestem poszukiwany? – zapytał udając zdziwienie. – a ile za moją głowę? Opłaca się mnie złapać?
-Jakieś dziesięć tysięcy dolarów. – szepnął na ucho Joe, a ten uśmiechnął się tylko.
-Cóż za skąpiec z tego poczciwego starca… dba o mnie… - stwierdził i rozsiał się wśród beczek, jak na fotelu. – wysyła na mnie statki pełne zapasów i myśli, że ja taki jestem głupi. Mam w zanadrzu kilka statków Gary. Ani razu od tych dziesięciu lat nie rozbił ich… nie udało mu się uciec, nie wygrał.
-On wpada w coraz większą furię. On jest gotowy wynająć wielką flotę. Statki stają się coraz nowsze, a ty…, na co ci to Joe? Przecież chyba to nie jest tak dla zabawy… nie możesz robić coś takiego ludziom. – zaczął grzebać coś w torbie.
-Nie chciałbym tego wspominać… to bardzo trudne… - powiedział i uciekł wzrokiem na morze. Patrzył potem na mewę, która zajęła jego maszt i rozdziawiła dziób.
-O proszę… zobacz… - wyciągnął skrawek papieru, na którym był dziwny rysunek.
-To mój wizerunek… tak mnie spostrzegają? – zapytał Joe i roześmiał się. – tutaj wyglądam naprawdę groźnie. Wyciągnął z kieszeni i narysował obrazkowi wielkie kły. – a teraz? Ej, dlaczego nazwali mnie Laurent Goonez?
Oboje roześmiali się i zapadło dziwne milczenie.
-Powiesz mi, co się kiedyś stało, że robisz to…, co robisz?
-Powiem, jeżeli ty najpierw przypomnisz mi jak u was? – objął go ramieniem.
-Helen urodziła… - powiedział Gary i uśmiechnął się. - Mamy syna… Nazwaliśmy go Paul. Jest zdrowy i radosny. Ostatnio mówi drobne słowa i zaczął chodzić…
-Żałuję, że nie mogę do was się udać, ale nie chcę narażać was na niebezpieczeństwo.
-Jak podrośnie, to go tutaj przyprowadzę.
-Nie… Helen się nie zgodzi. Nie sprawiaj jej bólu i nie pozwól, żeby cierpiała. Nie chcę, żeby przyszedł tutaj. Gdybyśmy natknęli się przypadkowo na jakiś błąkający się statek i doszłoby do krwawej rzezi.
-Helen jest chora. – Gary opuścił głowę. – obawiam się, że ma gruźlicę…
Oboje spojrzeli na ziemię.
-Przyniosłem ci coś do jedzenia. – powiedział nagle Gary i znów sięgnął do torby.
-Powinieneś z nią być… - stwierdził Joe. – Helen jest moją siostrą. Wiesz o tym i tobie ją dałem pod opiekę…
-Mam od niej list dla ciebie. Nie chciałem czytać. Ona sama mi go przeczytała. – wyciągnął go i położył na jego dłoni. – nie chciała, żebyś cierpiał. Miałem ci nie mówić. Według niej bardzo, to wszystko przeżywasz.
-Dobrze, że mi powiedziałeś… - spojrzał na biały zmiętolony kawałek papieru. Właściwie to była jasna, biała koperta. Zaczął powoli ją otwierać. – a lekarz?
-Lekarz?! – wydarł się i zacisnął dłonie. – wiesz jak jest… dzisiaj liczą się tylko pieniądze. Wszystko wyłgają, żeby tylko się wzbogacić. Ludzie walają się po ulicach. Dokoła pełno chorób… Krowy padają, ludzie tak samo. Może to nie byłoby takie przytłaczające, gdyby… - zniżył wzrok i pokręcił głową. – Joe… oni się kręcą tam u nas w domu. Przychodzą i zadręczają pytaniami Helen.
Dopiero teraz Jo zauważył na wardze szwagra czerwoną kreskę.
-Biłem się z nimi, ale oni zabrali nam. Zabrali wszystko.
-Rozszarpałbym ich na strzępy. – zacisnął zęby Joe i splótł ręce. – wszystko przez tego łajdaka, który rządzi, jak król naszym miastem. Robi wszystko, żeby zniszczyć niektórych ludzi. Nie daruję mu tego… wciąż mu mało pieniędzy. – szargały nim nerwy. – to jego głowa powinna kosztować tyle, a nawet więcej.
-Joe wiedziałem, że się uniesiesz. Nie chcę, żebyś się mścił i ona też nie chce, żebyś to robił…
-To już nie jest zabawa Gary. Wybacz mi, ale nie mogę postąpić tak jakbyś ty chciał. Ona także nie ma tutaj nic do gadania. Wiem, że kocha mnie jak brata, a ja ją także kocham, bo uratowała mi życie. Wyciągnęła mnie z tego popapranego świata. – usiadł na beczce i odetchnął. – nie wiesz, czemu chcę się zemścić. Ja tego nie pragnę tylko, bo mi się marzy. Ja tego człowieka nienawidzę z całego serce. Moje serce jest przepełnione nienawiścią, jak trucizna. On mi ją sam podał. Nie ma na nią antidotum. – oddychał szybciej.
-Czy to jest związane z tym, co kiedyś się stało? Człowiek powinien sobie wybaczać…
-Niestety… nic nie mogę więcej zrobić. Nie zrezygnuję z mojego celu. Moim celem jest zabić go własnymi rękoma, ale tak, żeby cierpiał on i jego cała rodzina.
-Nasza religia nie pozwala nam siebie nienawidzić…, jeżeli mu nie wybaczysz…
Oczy Joe zaświeciły się gniewnie.
-Jaką politykę prowadzą nasze władzę!? Zmieniłeś się. Gotów byłbym uwierzyć, że ty pracujesz dla nich. – wyciągnął sakiewkę ją rzucił do Garego.
-Nigdy nie zrobiłbym tego. – powiedział spokojnie i usiadł obok przyjaciela. – dzisiaj dałeś mi za dużo.
-Nie przejmuj się… przyda ci się. Nie chcę, żebyś stracił Helen. Gdybyś ją stracił, ja straciłbym ciebie…, co bym począł bez twojego istnienia?
-Kiedy macie zamiar znów zaatakować? – zapytał niespodziewanie.
-Omawiamy to z chłopakami. Wiesz, że po ostatniej bitwie są zmęczeni. Muszą odpocząć. Czekamy z resztą na wielki handlowy statek. Wiemy, że zapowiada się przed nami wielka, oj wielka walka.
-Wiele młodych ludzi zginie. Wielu… z powodu głupiego zafascynowania walką… nie pojmuję nadal, po co to robisz. Może i nienawidzisz tego mężczyzny, ale mógłbyś przeprowadzić się gdzieś w ustronne miejsce. Mógłbyś założyć rodzinę i żyć jak każdy inny człowiek… Byłbyś wówczas szczęśliwy…
-Nigdy nie będę pełen szczęścia Gary… - powiedział młodzieniec. – nie wiem, czy kiedykolwiek będę normalnym obywatelem. Moje życie wciąż będzie wracać do tej nieznośniej przeszłości. Nigdy ci o niej nie mówiłem… tyle krwi…
-Nie nie mówiłeś mi o niej ani razu nie poruszyłeś tego tematu. Próbujesz o tym zapomnieć, a to ciągle wraca? – pytał i chyba znał odpowiedź. – powinieneś komuś, to powiedzieć. Według naszego proboszcza, jeżeli powiesz komuś co cię gryzie, wówczas oswajasz się ze swoimi myślami… łatwiej ci jest zapomnieć.
-Mój ojciec… był kupcem… - zaczął snuć swoją opowieść.
***
Mój ojciec był kupcem. Jego życie, to było morze, statek i załoga. Był kapitanem i to wielkim. Skończył szkołę marynarską i był wspaniałym strategiem. Nigdy jednak nie zgodził się na, to żeby ktoś kazał mu walczyć. Nigdy nikogo nie skrzywdził. Był po prostu zwykłym kupcem, o kilku drobnych umiejętnościach. Prowadził jednym z dobrych statków, a raczej kilkoma statkami. Żaden z nich nigdy nie został zaatakowany przez piratów. Mijał powoli czas i mój ojciec miał już trzydzieści lat. Startował na gubernatora, jednak nie udało mu się. Zaprzyjaźnił się z… gubernatorem Francisem, z tym parszywym zdrajcą. Robił dla niego wszystko. Sprowadzał towary z dalekich krajów i wtedy poznał pewną kobietę. Moja matka… tak moja matka jasnowłosa kobieta, która szukała na plaży swojego niebieskiego kapelusza. Oboje wpadli sobie w oko. Ona miała dopiero dwadzieścia lat, a mimo to serce zabiło jej tak mocno, że ślub odbył się pół roku później. Nigdy potem nie widziałem tak kochającej się rodziny. Mieszkałem w dużym pięknym domu otoczonym stawikami. Był mały zielony skwer z fontanną. Miałem nianię, miałem nauczycieli, gdy byłem małym chłopcem i wszystko, żeby być szczęśliwym. Mój ojciec wpoił mi wszelkie nauki za młodu. Pamiętam do dziś opowiadał, jak wracał z podróży i mówił, co woził ze sobą: jedzenie, narzędzia i broń. Miałem 5 lat, a mój ojciec opowiadał mi o wyprawach po kawę, tytoń i wiele innych. Znałem legendy plemion. Kochałem morze, kochałem te morskie fale. Byłem dumny z mojego ojca. Wpoił mi, żebym nigdy nie zhańbił się. Minęły cztery lata. Ja dziecko, ale już powoli uzdolnione. Rysowałem, bo chciałem być w przyszłości jak ojciec. Najbardziej jednak fascynowałem się budowaniem statków. Marzyłem o podróżach w nieznajomy świat i poznanie dzikich ludzi, zwierząt. Wszystko, przez ojca, który mawiał: „W przyszłości będziesz wielkim żeglarzem, odkryjesz wielki świat.” Te słowa na zawsze zapadły w moją pamięć i to były ostatnie jego słowa.
Czarne chmury zebrały się nad nami. Wojny na dalekim wschodzie. Trudno było podróżować mojemu ojcu. Bałem się, że zginie, ale zawsze wyczekiwałem. Matka zaś siedziała i modliła się, żeby wrócił. Położyła się spać zmęczona. Posprzątała wszystko, poukładała, bo przecież wrócić miał ojciec. Wrócił zdenerwowany jak nigdy. Cały mokry wyminął mnie. Zatrzasnął drzwi i usłyszałem tylko szloch matki. Uciekłem do pokoju. Całą noc nie spałem. Za oknem szalał sztorm. Woda chciała się wedrzeć do środka. Drżałem z zimna, bo bałem się zejść na dół po koc. Potem obudziłem się normalnie rano. Okryty ciepłym kocem. Zszedłem po schodach i zobaczyłem spakowane rzeczy. Matka nerwowo krążyła po pokoju.
-Przecież jesteś niewinny. – mówiła załamanym głosem.
-Ale ta świnia zrobi wszystko, żebym to ja oberwał! – wydarł się i objął moją mamę mocno. Ostatni raz ją pocałował i wtedy do pokoju wtargnęli jacyś ludzie. Mieli broń i stanęli w szeregu naprzeciwko moich rodziców. Ojciec wstał, a matka nadal go obejmowała. Ja stałem sparaliżowany i przyglądałem się przez moment mężczyzną. Mieli piękne stroje i bagnety. W ich oczach rodziła się pustka. Wydawali się być tacy dumni. Do pokoju wszedł Francis i stanął przed nami. Podbiegłem do mamy, która objęła moją głowę dłońmi. Byłem wtedy jeszcze dzieckiem i musiałem na to patrzeć. Francis był młodszy od mojego ojca o jakieś dwa lata. Nie zapomnę jego wyglądu. Ubrał chyba najdroższy strój, jaki miał. Biała koszula, a na tym czarna marynarka. W porównani do mojego ojca był niski i chudy. Z pewnością, dlatego nie przyszedł sam.
-No, no, kogo ja tutaj widzę… rodzinka w komplecie. – uśmiechnął się parszywie. Twarz miał ciemną, wyglądał przez moment na zmęczonego. Na twarzy wypisany także był triumf zwycięstwa.
-Czego od nas chcesz? To ja jestem ci potrzebny, prawda? Wyjdziemy na zewnątrz i załatwimy, to raz i na zawsze. – powiedział i postawił krok jeden do przodu. Wówczas kolorowi żołnierze poruszyli się. Celowali w mojego ojca z broni.
-To ja stawiam warunki… - stwierdził i usiadł na krześle.
-Nie musimy tego załatwiać przy mojej żonie i mojemu dziecku…
-Tak się składa, że ja teraz tutaj dyktuję. – splótł dłonie i spojrzał na żołnierzy. – nie chcemy, żeby byli świadkowie.
-Wiem, że chcesz nasze pieniądze! Chcesz przejąć statek handlowy i chcesz zabrać wszystko! - mój ojciec krzyczał i cofnął się z powrotem. – nie dość, że jesteś gubernatorem. Francis przecież byliśmy przyjaciółmi, dlaczego zabiliście tego człowieka?
-To ty go zabiłeś… - szepnął i wyciągnął nóż. – ty zabiłeś…
-Nie ja go nie zabiłem. Wiesz o tym, że jestem nie winny, ale musisz znaleźć kogoś, kto zmyje twoje winy. W taki sposób nie zagłuszysz swojego sumienia. – uderzył o stół i wtedy gubernator powoli zbliżył się do nas.
-Może i mam taki zamiar, ale to już nie twoja sprawa.
-Chcesz mnie zamknąć? Proszę bardzo pójdę! Nie musiałeś wzywać tego wojska tutaj. Nie musiałeś zakłócać życia mojej rodziny!
-Georg ty z tego domu nigdy już nie wyjdziesz… chyba, że pośmiertnie. Prosiłem ciebie, żebyś stanął po mojej stronie…, jaka szkoda będzie stracić tak uzdolnionego człowieka.
-Spójrz na swoje dłonie zbrukane krwią. – powiedział mój ojciec osłaniając nas swoim ciałem. Gubernator stał kilka kroków przed ojcem i roześmiał się.
-Nie martw się o moje dłonie. Przez ciebie nie mogę skupić się na tym, co najważniejsze. Wciąż stoisz na drodze przeciwko wojnie francusko-hiszpańskiej. Jednak ja zrobię wszystko, żeby do niej doszło i zyskam dwa kraje. Stanę się kimś wielkim, który dostanie odznaczenia od królowej, a potem dostanę tron.
-Nigdy do niej nie dojdzie, ty zapluty gadzie! – mój ojciec wtedy całą siłą uderzył go z pięści w nos. Gubernator zatoczył się i warknął tylko groźnie. Strażnicy rzucili się na mojego ojca, który się nie bronił. Przycisnęli go do ziemi. Gubernator wyciągnął tylko chusteczkę z kieszeni i przetarł sobie zakrwawioną twarz. Wyciągnął z kieszeni pistolet i dotknął lufą jego skroni.
-Myślisz, że tak to załatwisz. Mylisz się! – wydarł się i kopnął mojego ojca w brzuch. – pożałujesz tego.
Patrzyłem na zakrwawione ręce. Dotykał nimi nadal krwawiącego nosa. Rzucił się w stronę moją i złapał mnie za bluzkę. Oczy ciemne oczy, które pamiętam. Widziałem w nich tyle zła. Nic nie potrafiłem z siebie wykrztusić. Biała koszula czerwona pod szyją.
-Zostaw mojego syna. – ryknął mój ojciec, a potem popchnął mnie w stronę żołnierzy.
-Powiemy, że twój syn jest umysłowo chory. Przyda się, jako grabarz. Mógłby także służyć, jako przynęta w wojsku. Znajdę dla niego pracę w sam raz. Może, jako przynęta dla rekinów. – spojrzał potem na mnie. – pożegnałeś już ojca.
Poczułem zaciśnięte dłonie na ramionach, tak żebym nie mógł uciec i wyrwać się. Patrzyłem i patrzyłem, co się dzieje. Nie mogłem uwierzyć, że to się działo. Mój ojciec przeżył tak wiele razy takie sytuacje. Z pewnością wiedział, jak uciec. Miałem nadzieje do końca, a potem Francis… przybliżył lufę do jego skroni. Patrzyliśmy sobie w oczy. Patrzył na mnie, jak zwierze, które powoli umierało. Gasł blask w oczach. Usłyszałem tylko strzał. Jakiś wewnętrzny głos kazał mi zamknąć oczy, ale nie potrafiłem. Nie słyszałem bicia swojego serca, przestałem oddychać. Ojciec osunął się na ziemię i na podłogę popłynęła krew. To wszystko trwało zaledwie trzy sekundy. Rozległ się wrzask kobiety. Moja matka rzuciła się do umierającego ojca, którego serce jeszcze biło. Nie zdążyła uklęknąć przed nim i rozległo się więcej strzałów. Biała koszula, w której spała zabarwiła się na kolor czerwony. Odrzuciło ją do tyłu. Widziałem twarz pełną rozpaczy i bólu. Stałem i patrzyłem. Nie wydarłem się ani razu. W moim sercu pojawiła się taka nienawiść, że uśmiech gubernatora na zawsze zapadła mi w pamięć. Zabrał mnie gdzieś do swojego domu. Mieszkałem w jakiejś stodole razem ze zwierzętami. Byłem rozdarty i gotowy odebrać sobie życie. Widziałem te obrazy tak długo, że prawie zwariowałem. Kazano mi pochować własnych rodziców. Zabrali mi wszystko, co miałem. Jedno, co zaczęło mnie trzymać przy życiu, to nienawiść. Była dla mnie tak słodka. Jednego, czego chciałem była jego krew. Chciałem, żeby cierpiał tak on jak ja. Miał córkę, miał taki sam dom jak ja. Byłem gotowy to zniszczyć, mimo to… nie czułem się na siłach. Żyłem piękną chwilą, że odbiorę mu kiedyś życie i wszystko, co mi odebrał. Tylko w taki sposób, będę mógł żyć normalnie.
***
Zakończył swoją opowieść. Na jego twarzy pojawił się ból nie do zniesienia. Siedzieli i milczeli. Wcześniej każde słowo było jak nóż, który rozcinał jego serce na drobne kawałki. Ciężko oddychał i dłonie zrobiły się zimne jak lód.
-Napij się… - powiedział nagle Gary i podał mu butelkę whisky.
-Powinieneś już wrócić do domu. – powiedział Joe i zrobił łyk. Teraz chciał być sam. Zatopić smutki, chociaż na moment. Potem wiedział, że będzie to samo.
-Jak uciekliście z Helen? – zapytał Gary.
-Po prostu… była zwykłą dziewczyną na posyłki. Zwykła niewolniczka, która także chciała wydostać się z tamtego bagna. Przynosiła mi coś do zjedzenia, dzięki niej nie umarłem z głodu i chorób. Wiele razy dostała kijami. Uciekliśmy pewnej nocy i już nigdy nas nie znaleźli… Mieliśmy wtedy ja dwanaście lat, a ona piętnaście. Wsiadłem na statek i odpłynąłem. Potem zostaliśmy napadnięci przez piratów. Jakimś cudem udało mi się zdobyć przychylność piratów. Odnosiłem się tak groźnie wobec gubernatora i moje słownictwo było bardzo… pełne nienawiści. Wiedziałem wiele rzeczy o przepływających statkach. Sam kapitan przygarnął mnie do siebie. Ich broń wcale mnie nie przerażała. Czasami wygrażali mi się, że pozbawią mnie życia, a ja patrzyłem na nich jak głupi. Wielu z nich było zwykłymi cykorami.
-Helen przygarnęli moi rodzice, prawda?
-Tak, tę część już chyba znasz.
-Zbyt dobrze… - spojrzał na błękitne fale. – wiem, że ona pamięta tamte czasy, ale chciałbym jej to jakoś wynagrodzić. Chciałbym żeby, chociaż na chwile o tym zapomniała. Pojadę z nimi do Anglii na jakiś czas. Kiedy to wszystko się uspokoi… wrócimy. Może tam będzie bezpieczniej…
-Zrobisz, co będziesz chciał. Zbliża się walka. Gubernator pożałuje tego wszystkiego. – powiedział z zaciśniętymi zębami.
-Mam nadzieję, że wszystko się ułoży. Nie zapomnij jednak o tych niewinnych, którzy zginą.
Joe stał i spoglądał na niebo. Zbliżał się deszcz zszedł na dół do swojej załogi.
-Powinniśmy się zbierać. – powiedział do odpoczywających mężczyzn. Większość z nich była już w dość starszym wieku.
-Tak panie kapitanie. – stwierdził jeden i rzucił kartami o stół. – ostatnia partyjka…
-Znów straciłem… znów straciłem następny tysiąc!
Położył głowę na zniszczonej poduszce i prawie zasypiał. Przypomniał mu się list od Helen. Wyciągnął jasną kartkę.
Lizbona, 10. VI 1690r.
Drogi Joe!
Dawno się nie widzieliśmy i dlatego serdecznie ciebie witam. Nie wiem czy się jeszcze kiedyś spotkamy, ale jakoś to będzie. Musisz dalej żyć Joe, pomimo tego, co się ze mną stanie. Wiem, że jestem jedną, jedyną osobą, która jest ci na tyle bliska, co twoi rodzice. Zapomnij, chociaż trochę o nienawiści. Nie pozwól, żeby rządziła Tobą… Tak bardzo się o ciebie martwię. Nie chcę, żebyś znów stawał do walki. Może twoja misja jest inna. Nie po to Bóg dał Ci życie, żebyś Ty rozwiązywał sprawy, które do Ciebie nie należą. Wiem, jak to przeżyłeś. Wiem jak szargają Tobą nerwy, ale musisz być silny. Będzie żałował kiedyś za te grzechy. Będzie umierał w straszliwych męczarniach. Tylko proszę Ciebie nie popełniaj błędu. Chciałabym, żebyś poznał mojego syna. Chciałabym, żebyś brał udział w chrzcinach, jako ojciec chrzestny. Wiem jednak, że jesteś w ciągłym niebezpieczeństwie i nie możesz normalnie żyć tak jak ja. Wybacz mi, że to piszę, ale może nigdy się nie zobaczymy. Gdyby jednak… zaopiekuj się moim mężem i moim dzieckiem. Zaopiekuj się nim, tak jak ja zaopiekowałam się Tobą. Żegnaj Joe!
Na Zawsze Twoja Helen…
Złożył list i skulił się. Sen opadł na jego powieki i bardzo szybko zasnął. Spał, ale i czuwał. Słyszał krzyki swojej matki i wrzask ojca. Wiedział, że ten koszmar nigdy się nie skończy i będzie wracał zawsze. Na zawsze skazany na cierpienie…
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Eliza dnia Nie 21:58, 06 Wrz 2009, w całości zmieniany 2 razy
|
|